Skip to main content

Ostatni rok był wyjątkowo owocny. Nie wspominam tu tylko o założeniu instagrama oraz bloga.

Nie traktuję kalendarza jako dobrego wyznacznika zmian. Uważam, że opieranie na nim wszelkich postanowień jest (pozwolę sobie) ogromnym błędem, odciąga nas od konsekwentnego, pełnowartościowego życia, niezależnego podejmowania decyzji i dążenia ku zmianom.  Swoje przemijanie, jak i upływające między palcami chwile, niczym woda ociekająca z suszących się na durszlaku truskawek, mierzę i ważę w wykształceniu rozumu, mądrości, podsumowuję w datę swoich urodzin.

W ostatnim czasie doświadczyłam pojęcia prawdziwej miłości z uwzględnieniem uczucia do samej siebie, którego nie uważam za egoistyczna ciągotkę, a określam jako inteligentną współpracę organizmu z duszą. Przestałam bezwzględnie ranić, spotkałam się z troską, totalnym zaufaniem, kompromisem pełnym błogiej radości odczuwanej nawet w krytycznych momentach. Polubiłam swoje ciało, upodobania i coś, z czego jestem najbardziej dumna – hierarchię ważności. Wyłączyłam się z  ‘wysokich standardów’, opuściłam nieco ziemskie aspiracje, powszechne ambicje.  Złapałam harmonię za ogon – i to wcale nie tą pozorną, współczesną, zakupioną, tylko własną, niemożliwą do przekalkowania.

Zrozumiałam istotę pokory i cierpliwości, doprowadzającej nas do spełnienia marzeń oraz osiągnięcia zamierzonych celów.  Skutkowało to zmianą podejścia do biegnącego czasu, odzyskaniem równowagi psychicznej, jak i ograniczeniem niezdrowych relacji osobistych, społecznych, środowiskowych.

Poruszyłam w sobie stare przyzwyczajenia i nawyki. Wyłącznie te dobre, które już dawno skradły moje serce. Rozpracowuję nowe możliwości, wystukuję rytmy na komputerowej klawiaturze, wącham drożdże, nie liczę kalorii, badam drzewa, również niczym się nie przejmuję. Poważnie:  nie ma nic, co wprawiałoby mnie w niepokój. I choć zderzam się z realnymi problemami, to nie jestem cywilizacyjnym ułomem, cieszę się młodością, sprawnymi, jednak mało zdrowymi kończynami, ludźmi, którzy widzą we mnie swój skarb oraz umysłem potrafiącym podjąć błyskawiczną decyzję na skrzyżowaniu równorzędnym.

Tak stykam się z nowymi perspektywami. Analizuję świat w innych kolorach. To najpiękniejszy moment w naszym życiu, gdy uświadamiamy sobie, jak rozwinęliśmy się na przestrzeni lat. Gdy potrafimy zauważyć wszystkie swoje wady, uniezależnić się od rujnujących opinii, dać chociaż odrobinę szczęścia ludziom.

Poniższy przepis przedstawia lekko odchudzone racuszki. Spożytkowałam końcówkę drożdży, których mam dość na kolejny miesiąc. Postanowiłam wymyślić coś ciekawego: połączenie mąki gryczanej ze zwykłą pszenną typ 550 – to taki spokojny powrót do bezpszenicowego życia  (ostatni tydzień był glutenowym szaleństwem, KARYGODNE!).

IMG_20150628_133045

GRYCZANO-PSZENNE RACUSZKI DROŻDŻOWE

Potrzebujesz:

  • 40g mąki pszennej
  • 80g mąki gryczanej
  • 15-20g świeżych drożdży (wystarczy użyć 5g, jednak ciasto będzie musiało wyrastać ok. godziny)
  • 120ml ciepłego mleka
  • 2 łyżki (czubate) rozpuszczonego masła + opcjonalnie trochę do smażenia
  • 2 łyżki (czubate) cukru trzcinowego
  • 1 jajko

Jak zrobić?

Mieszamy drożdże z cukrem i łyżką pszennej mąki, odstawiamy na kilka minut (żeby drożdże ruszyły). Resztę mąki (dwa rodzaje) przesiewamy, dodajemy rozpuszczone masło, ciepłe mleko, jajko i drożdżową mieszankę. Całość odstawiamy do wyrastania (ciasto będzie rosło szybko dzięki dużemu dodatkowi drożdży, więc wystarczy ok. 10-15 minut). Smażymy na suchej patelni do naleśników lub na rozgrzanym maśle (ja wybrałam opcję sucha patelnia), na niewielkim ogniu, ponieważ ciasto szybko brązowieje. Na koniec posypujemy cukrem pudrem, podajemy z dżemem lub sezonowymi owocami.

Processed with VSCOcam

Processed with VSCOcam with a6 preset

Processed with VSCOcam