Palce mnie swędzą, i szczypią, i mrowią, i cierpną, a w głowie szumi, mówi, szepcze, pyta, dlaczego ostatnio tak mało oddycham słowami, skrajnie przelotnymi sekundami, momentami z naturą, intymnej samotności, nagości, bez zasięgu.
TO, gdzieś tam leży u podnóża złotych brzasków na chłodnym pomoście, jak to tak za każdym razem, nieustannie, zupełnie tradycyjnie, zaczyna się moja historia. Już wówczas nie brakuje we mnie nerwowo sztywnej zazdrości, zawiści do Natury – minimalistki wszelkiego rodzaju, najdoskonalej wykluczającej nadmiary, autentycznie bezmiary i przepych (bezpośrednio ze swojego istnienia).
Że nie przytłacza estetyczną przesadą, zaś otula magiczną różnorodnością, że mentalnie nie potrzebuje zbyt wiele korzyści, złudzeń wyraźnie-przyjemno-materialnych, że intuicja wystarczy jej do czystego w swej intensywności życia.
Gdy tak mrużę oczy przed gwałtownie rażącym światłem, kątem podświadomości przyjmuję bogactwo barw uchodzącym z promieni słonecznych, wielowarstwowy zapach otula, sprawia, że stapiam się z kolejnymi poziomami soczystej świeżości, a skwar, ciepło na moich pośladkach osiadające, przygniata ciężarem letniego powietrza. Duszno.
A każdy grzmot i błysk z burzy płynący drąży w moich kościach głębokie korytarze, w których stopniowo zbierają się blaknące wspomnienia.
Że tak mi dobrze. Czy w blasku, czy w deszczową porę. O bosych stopach i lekko mokrych, skołtunionych włosach gotowych by rozwiał je wiatr. W porwanych spodniach. Z rozpadającym się, kruchutkim jagodowym, z opłukanym w jeziorze emaliowanym kubkiem wypełnionym kawą.
Z łódką w szuwarach. W każdej chwili mogę porwać ją i ja.
Odpłynąć, na środek jeziora, na rybę, może nawet dwie, na wprost katamaranom, niszczycielskim katamaranom, gdzie się podział ten dziewiczy krajobraz?
Tak, nie ma mnie ostatnio i tu, i na instagramie. Ciężkie są powroty do cywilizacji, do pozornych obowiązków, do dobrej miny.
Kryształowa chwilo trwaj.